- Jak cudownie! Nie muszę iść do szkoły!
Nuda i monotonia tych dni, beżowa olejna lamperia, zapach trampka i konającej paprotki.
Dzwonki zatrzymujące sercową pompkę i prostujące trąbkę. Eustachiusza.
Ci zmęczeni ludzie na granicy wytrzymałości nerwowej, próbujący wlać nam młodym, zbuntowanym osłom trochę podstawowej wiedzy. Ta kosmiczna odległość między tym co interesujące, a tym co jest tematem kolejnej lekcji. Dramaty pryszczatych serc i erupcje egzaltacji w oceanie nudy, nudy, nudy.
I studziennej apatii.
Poranne wstawanie.
No właśnie. Psychologowie głoszą, że argument, który podajemy jako ostatni, jest dla nas tak naprawdę najważniejszy. Poranne wstawanie. Kto jest sówką rozumie, cwanym praktycznym skowroneczkom i tak nie wytłumaczę.
No a w temacie WAKACJI- okazuje się, że wymalowałam je sobie już rok temu. Wszystko się sprawdziło.
Cudowna Studzienka. Baśnie Polskie
.
No może grające świerszcze/rzępolących pastuszeczków zagłuszają dziś ubłocone motorynki i quady wesołych tubylców. Może kosy i siekiery zastąpiły sprzęty psia ich mać spalinowe, ale było właśnie tak: botanicznie i błękitnie.
Niebiesko. Niebiańsko.
Tak więc, w temacie dzwonków, niezłomnie obstaję przy tych leśnych.
Jak wszystko, SZKOŁA zapewne ma też jakieś zalety. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to przyjemność obcowania z towarzyszami niedoli, ludnością cywilną -koleżankami i kolegami.
No, trudne pytanie: jakie są zalety szkoły?
Że tak zasunę nieśmiertelnym: No, powiedz głośno IKSińska, wszyscy się pośmiejemy!
Jak dobrze, nie muszę iść do szkoły ;-)
OdpowiedzUsuńJak dobrze, córka też nie musi ;-)
Też wybieramy dzwonki niebieskie, mogą być niebańskie ;-)
Szkoła nie ma zalet ;-p
Nie śmiejcie się śmiać!
Nie no JAKIEŚ zalety jednak mieć musi. Tak choćby ze względu na rachunek prawdopodobieństwa.
UsuńNooo... na przykład SOCJALIZACJA! Czyli jakże przydatna w dorosłym życiu umiejętność zachowywania się w grupie kilkudziesięciu rówieśników :P
UsuńA ja jestem już na nogach, bo córka właśnie dziś zaczyna przygodę ze szkołą podstawową. Jedynie siedem klas pierwszych. Kameralna atmosfera, luz w świetlicy i indywidualne podejście do ucznia zapewnione.
OdpowiedzUsuńSłyszałam opowieści o miłych szkołach, do których dzieci chodzą z entuzjazmem. Ba, słyszałam i o takich, gdzie są nauczyciele, którzy jeszcze/ ciągle/ mimo wszystko lubią dzieci, mają pomysły chęci, talent, intuicję i anielską cierpliwość do tego żywiołu.
UsuńMało tego, od swoich kolegów szkolnych w czasie wspominków o wspólnych wygłupach czasem słyszę " toooo byyyyły czaaaasy, NAJLEPSZE lata!".A przecież doświadczaliśmy czegoś podobnego. W najmroczniejszych momentach, sadystycznych instynktów frustratów, zatrudnionych jako nauczyciele.
.
Ja w szkole nauczyłam się, ale tak na zasadzie przekory i odstraszającego przykładu, żeby nie dać sobie nic wmówić, trzymać się choćby zębcami własnej drogi. Iść w stronę, która człowieka autentycznie interesuje.
No, a Ty drogi Blogoczytaczu, czego nauczyłeś się w szkole?
Czego nauczyłam się o szkole, pytasz? Głównie tego, że mam się uczyć i siedzieć cicho, ze każdy nauczyciel,takoż ten sadystyczny i chamski ma wszelkie prawa, a ty uczniu nie waż się wypowiedzieć swego zdania i uwag, a już, broń Boże, że myślisz inaczej . Reasumując:jesteś tylko uczniem a więc jesteś niewiele warta. Co zostało po szkole? Poczucie niskiej wartości i ..nerwica żołądka.To tyle o mojej szkole.Pozdrawiam ciepło.
UsuńNie miałam szczęścia spotkać się z takim nauczycielem, który wywoływał do odpowiedzi w celach kabaretowych. No i dobrze. Szkoła jak jest, jak była, jaka będzie ... to są zawsze wizje wizjonerów, którzy mają wizje czasem dość krótkowzroczne ;)
OdpowiedzUsuńA doświadczenia pozytywne mam takie jak Ty - spotkania z ludźmi, najtrwalsze znajomości, poczucie wspólnoty niedoli i dobra zabawa ! Mimo wszystko! :))
Ja uwielbiałam liceum. Jak dobrze, że trwało całe pięć lat! Uczyłam się samych ciekawych rzeczy i robiłam same przyjemne rzeczy i spotykałam świetnych ludzi. Przyjaźnie po dziś dzień, wpsomnienia, nieśmiertelne cytaty, których moc tylko my rozumiemy.
OdpowiedzUsuńJa się wiele nauczyłam w szkole.
Za długo by pisać :)
E no, dawaj. Niekoniecznie zapamiętane wiersze i wzory z matematyki. Dawajcie Jarecka!
UsuńWzory z matematyki? Bynajmniej; tfu!- na psa urok!
UsuńNa matematyce nauczyłam się, że piramida to twór doskonały, który nie tylko żyletki naostrzy i jedzenie uchroni przed zepsuciem - że w ogrodzie należy sobie taką postawić i tam zażywać relaksu.
I zaprawdę, podejrzewam, że matematyczka żyła już z tysiąc lat; na tyle wyglądała, lecz umysł miała jako ta żyleta - to dzięki sesjom w ogrodowej piramidzie.
I jeszcze z matematyki wyniosłam, że kiełbasę należy popijać mlekiem celem neutralizacji trucizny a do herbaty trzeba sypnąć odrobinę soli i broń Boże kredy nie dotykać gołą ręką.
Umiem zamalować format A1 na gładko przy pomocy gąbczastego wałka, poruszać się względem sztalugi (cała jedna lekcja była temu poświęcona) i sporządzać passepartout.
W licealnych czasach umiałam też jeść nie zmazując szminki a także opracowałyśmy z koleżanką układ choreograficzny do uworu Niemena "ktoś powiedział mi że mnie k-o-o-chasz..", który wykonywałyśmy w oczekiwaniu aż makaron dojdzie na elektrycznej maszynce w internatowej kuchni.
I wiele jeszcze równie przydatnych w życiu rzeczy.
Ale co by to było za życie gdybym tego nie wiedziała/nie umiała? WARTO BYŁO :)
Ach, więc byłaś w liceum plastycznym- aaaale Ci fajnie. Ja nieopatrznie dostałam się do najlepszego liceum w mieście Radom i tam wśród nieopisanej nudy monotonnie dokręcano nam śrubę... Były oczywiście cudowne momenty, schizy, mniej lub bardziej wyrafinowane akcje, poczucie wspólnoty , solidarności, odpowiedzialności ale raczej MIMO szkoły, a nie za jej sprawą.
UsuńA portrecik tysiącletniej fizyczki cudowny. Uwielbiam ekscentryków. Intryguje mnie- czym groziło dotknięcie kredy gołą ręką?
Kreda zatyka pory, ale czym to z kolei szkodzi - nie pomnę. Pani G miała własną kredę osadzoną w eleganckim uchwycie (na oko srebro berberyjskie ;P), nam kazała trzymać kredę przez papier, bo do kredy stosowała tę samą zasadę co do pióra: pióra i męża się nie pożycza :)
UsuńA jeszcze na lekcjach francuskiego nauczyłam się, że nic tak nie ogrzeje jak naturalne futro - co Francuzica powtarzała nie ściągając go z siebie przez całą lekcję, w trakcie której raz po raz spryskiwała się pod pachami Limarą. Bardzo lubiłam tę oryginalną kobietę o fryzurze lwicy, o oczach malowanych na Nefretete, która twierdziła, że największa krzywda, jaką może sobie zrobić kobieta to ostrzyc się na zapałkę!
Umarła na raka, po kilku chemioterapiach :(
A ja uwielbiałam pana od chemii, który na pierwszej lekcji, wszedł i powiedział : Mówią na mnie KAZIO FASZYSTA i zaprawdę, zaprawdę powiadam wam sierść i pierze będzie leciało! Leciało, leciało i owszem., ale potem stawiał tróje bo nie chciało mu się przychodzić na poprawki.
UsuńLubiłam Hankę, surową polonistkę, która splatała łydki w sposób niedostępny dla reszty śmiertelników. Miała jakieś dodatkowe stawy, czy coś. Zwojami mózgowymi też była hojnie obdarzona, autentycznie cierpiała przy uczniowskich dukankach ....eee Słowacki chciał... eee... żeby ten...., no.... język eee.... był MIETKI I GIENTKI! . Była wyniosła i ironiczna nawet wobec innych nauczycieli,aleśmy ją chorobcia lubili. A już na pewno poważali.
Kłąb ambiwalencji we mnie, kiedy pomyślę o biednej Maryśce od historii zwanej też okrutnie Smalcówą , która słodziła herbatę w szklance krówkami, nosiła okulary ze szkłami z denek od słoików i mawiała pod koniec semestru JA MAM OKRES JA MUSZĘ PYTAĆ!
Jak to się stało,że ominął mnie ten wpis?! No jak?!
UsuńWasiuczyńska, kocham Cię! Chcę się z Tobą upić kobaltem i spisać księgę rzeczy niemożliwych, acz wykonalnych!
A pomyślcie sobie teraz odwrotnie- jakimi uczniami byli tacy ekscentrycznie nauczyciele? To chyba właśnie ci, których nie zmieliła machina, nie bójmy się tego słowa- państwowa! Co? Oni chyba nie byli plastelinowymi uczniami, tylko mieli własne, ukształtowane ego Ekscentryczne, które nie oparło się uciskom. Podziwiam, że stali tak wśród tych, co na kolanach! Czasem garbato, czasem mniej, ale na własnych nogach.
Myśl o wspólnym wychylaniu pucharu kobaltu, i picia nawzajem ze swoich pantofelków, bardzo, bardzo mi miła!
UsuńTrzeba by wykreślić obiektywnie na mapie jakiś punkt w kieleckiem, żeby każdemu było równie daleko i niewygodnie dojechać i zrobić spotkanie szurnietych bloggerek. Każda z gumową kaczką w butonierce czy coś. Bardzom chętna!
Co do nauczycieli - niby teoretycznie wiem, że byli mniej lub bardziej szczęśliwymi dziećmi, potem marzącymi, zbuntowanymi nastolatkami, studentami którym się wydawało, że oto zaraz- za chwilę zeżrą świat, że byli młodymi idealistycznie nastawionym nauczycielami, którym dopiero życie i uczniowski żywioł podskubały skrzydła, ale taka HANKA- licealna polonistka, Hanka z całą pewnością urodziła się już z hełmofonem siwych loczków na głowie, okularami, podniesioną ironicznie jedną brwią i miną pt. DOPRAWDY?
Doprawdy, pochlebia mi obecność w szeregach szurniętych!
UsuńDobre w szkole było to, ze teraz mam cudowne wspomnienia:)
OdpowiedzUsuńW tym przoduje zwłaszcza czas liceum:)
Jak to zwykle bywa, w moim przypadku szkoła sprowadziła się do ludzi. Cudowni nauczyciele, ci "z powołania", zaszczepili jeśli nie miłość, to głębokie zainteresowanie literaturą i sztuką, biologią, chemią. Inni, pozostawili mnie w przekonaniu, że pewne dziedziny są nudne lub niezrozumiałe.I tak w szkole podstawowej nauczyłam się, że nauka historii polega na uczeniu się na pamięć podręcznika, niemal jak wierszyka z czytanki, fizyki nie da się zrozumieć, a geografia zajmuje się nudnymi wyliczankami. Dziś z zazdrością patrzę na moją córkę, dopiero stojącą w progach prawdziwej szkoły. Ona jeszcze, pozbawiona takich uprzedzeń, z radością chłonie mimochodem każdą wiedzę. Dla niej wszystko jest jeszcze fascynujące, szczerbiec na Wawelu, ruch obrotowy Ziemi i to, jak malował Monet. A zwłaszcza śledzi wszelkie mapy, dopominając się opowieści o kolejnych miejscach na Ziemi. Mam nadzieję, że jeszcze długo nie usłyszę od niej, że coś jest "nudne". Z drugiej strony, dziś patrzę na szkołę, jak na miniaturę dorosłego społeczeństwa, gdzie uczyliśmy się wszystkich międzyludzkich relacji, poznawaliśmy różne typy osobowości. Dlatego sceptycznie patrzę na edukację domową, która pewnie jest w stanie zastąpić szkołę w przekazywaniu wiedzy, ale odgradza dzieci od różnorodnej grupy rówieśników.
OdpowiedzUsuńMnie szkoła do niczego nie zachęciła, nie rozbudziła zamiłowania do żadnej dziedziny nauki, sztuki czy sportu. To zrobili rodzice - na szczęście na tyle wcześnie, żeby szkoła nie zdołała mnie całkowicie zniechęcić (a próbowała, próbowała...). A placówki, do których chodziłam, były całkiem niezłe, a przynajmniej przyzwoicie przeciętne. Jako dobra uczennica nie doświadczyłam nigdy nękania, krytyki ze strony nauczycieli - przytłaczała mnie raczej ogólna bylejakość systemu nauczania i wciskanie wszystkich do jednej formy.
UsuńDobrze słyszeć, że trafiają się szkoły, w których uczeń ma szansę rozwinąć się na miarę swoich zainteresowań i możliwości, ale obawiam się, że jest to zdecydowana mniejszość...
Znam Mamę pięciorga, która przy ostatniej dwójce zdecydowała się na edukację domową. Podkurzona była tym, że szkoła zabija w dzieciach kreatywność i ciekawość świata, futruje jak przy tuczu gęsi podręcznikową wiedzą i uczy postawy siedź cicho dziecino, wchłaniaj i nie wychylaj się.
OdpowiedzUsuńTa mądra mama jeśli dziecko wykazywało jakieś talenta to siup pozapisywała je na rozmaite trąbki, balety i karate. Jeżdżą na kolonie, obozy i mają osiedlowych kumpli.
Hodowla starych maleńkich, co to tylko z dorosłymi o całkach przy szachach jest szkodliwa, wiadomo.
Mnie jest szkoda, ze szkoła traktuje dzieci jako irytująco różne naczynia do napełniania wiedzą, mniej lub bardziej pojemne. Że tak mało stwarza okazji do wspólnych, zespołowych działań, ( poza przerwami międzylekcyjnymi) że tak kompletnie nie przygotowuje do realnego życia, że jakoś nauczani nie widzą związku między kuciem bioli a myciem auta w jeziorze, matematyką a wypełnianiem dorocznego PITu, itd,
A co więcej, próbuje te naczynia o tak fascynująco różnych formach sprowadzić do jednego kształtu.
UsuńMyślę, że współczesne programy nauczania w teorii dają szerokie możliwości pracy z dziećmi, ale nauczyciele nie chcą/nie potrafią tego wykorzystać i wolą iść utartymi przez lata ścieżkami. Pierwszy z brzegu znany przykład lektur szkolnych. Od jakiegoś czasu, przynajmniej dla młodszych klas (nie wiem, jak dla starszych), lista lektur obowiązkowych, narzucanych przez program jest minimalna. Pozostałe nauczyciel może wybrać dosyć dowolnie,tak żeby stanowiły podstawę do omówienia zadanych tematów. Realia są takie, że większość nauczycieli wybiera lektury ze starej listy, bo z jednej strony tak jest prościej, a z drugiej - te lektury są najzwyczajniej w świecie dostępne od lat w bibliotece.
UsuńZaleta szkoly bylo to, ze mozna bylo z niej wracac okrezna droga, ktora lubila wydluzac sie z 15 minut do pelnych godzin. A ile zasp sie wtedy zjezdzilo na plastikowych workach na kapcie! Nalesniki w szkolnej stolowce tez byly boskie, podwojnie smazone i polane slodka smietana! No i sklepik! Sklepik z lizakami toffi.
OdpowiedzUsuńW podtawowce rysowac nam bylo wolno tylko w zeszytach w kratke, w kwadracie 10x10cm...... w liceum plastyki uczyl nas wojskowy bez drygu do sztuk, ale z zapalem do teorii......na studiach dozowlono tylko bialy papier A2 i olowki.... - pod tym wzdgledem nie lubilam szkoly kazdego szczebla.
> rysować w zeszytach w kratkę, w kwadracie 10x10cm....<
OdpowiedzUsuńTak sobie zwizualizowałam ,że rozbijaliście motyw na piksele, kolorując poszczególne krateczki:o)
A co do rajskiej aury około szkolnej-
Z moją psiapsiółką Dorotą, kiedy w podstawówce wracałyśmy ze szkoły przystawałyśmy na chwilę na rozstajach ,żeby porozmawiać i najczęściej pobierała mnie do domu Mateczka, która kończyła pracę o 15tej. Przy lotnych koleżankach odpadałam przy graniu w gumę już przy "kolankach" ale za to lubiłam grać z chłopcami w kapsle. Wewnątrz umieszczało się wyrysowane kredkami flagi państw i mieliśmy taki Wyścig Pokoju, że hej. A toffi , irysy i pączki po dziś dzień tkwią w moich biodrach!
Tez gralam w kapsle lepiej niz w gume :D
OdpowiedzUsuńPiksele w 10x10 bylyby jeszcze moze postepowe. Ale nie, mysmy w tych kwadratach wszystko: od martwych natur, przez portrety, po wydzieranki. Moze dlatego do dzis dnia czuje sie lepiej na klaustrofobicznie malych formatach.
Ach irysy! W tysiacu smakach!
A ja bylam MISZCZEM w grach w gume! Serio. Jak padalo, to w domu o dwa krzesla zahaczalam i gralam dalej. Tylko ze chyba caly swój entuzjazm do gier ruchowych wyskakalam, bo teraz to wołami mnie do sportu nie zaciagniesz.
OdpowiedzUsuńZ "ciekawych" nauczycieli to np. historyk z podstawówki - na przerwie kazal nam ustawiac sie w pary i maszerowac dookola korytarza. On stal w srodku z tak wielka drewniana linijka i gwizdkiem i wygwizdywal rytm marszu. Kto rytm zgubil albo za bardzo wystawal z równego szeregu - obrywal linijka.
O mammo- ten więzienny obyczaj- krążenia w kółeczko, najlepiej bezgłośnie, był też wprowadzony w naszej podstawówce. O silikonie się wtedy nikomu nie śniło,ale pamiętam wzrok dyżurnych nauczycieli , którzy byli tuz tuż od wynalezienia takiej przezroczystej, gęstej substancji, w której można by zatopić nas -nieznośne bachory i na czas przerwy wstawiać do szklanej gabloty.
UsuńA co do treningów domowych, jedna z ambitnych kózek ćwiczyła przez cała zimę, w bloku, na 9 piętrze. Rodzice pozwolili jej też (o niebiosa jak jej tego zazdrościłam) w jej w.ł.a.s.n.y.m pokoju narysować grę w klasy na dywaniku przy łóżku.Kiedy przyszła wiosna- Aśka była niepokonana!
Bardzo fajnie zostało to napisane.
OdpowiedzUsuńO dziękuję. Przeczytałam dziś i najbardziej podobają mi się komentarze.
Usuń